Dziś rozpusta, bo dwa posty :)
Tak jak w temacie, rozpiszę się trochę na temat jazdy konnej.
Miłością do tych zwierząt zaraziła mnie mama, która sumiennie płaciła za przejażdżki na kucykach podczas różnych festynów itp. Sama kiedyś opiekowała się koniem sąsiada, więc rozumiała moje wybuchy radości, gdy tylko zobaczyłam czterokopytnego. Gdy skończyłam 5 lat, zabrała mnie do pewnej pani, która miała kilka koni. Pojechałyśmy razem z jej znajomą i jej córką w moim wieku. Kiedy pokazano nam dwa siwe kucyki, od razu chwyciłam szczotki i poprosiłam, żeby pani mi wszystko pokazała. Potem zaczęły się pierwsze lekcje. Dostałam tego "bardziej żywiołowego" kucyka - Debby. Nie pamiętam dokładnie, ile jeździłam u tej pani. Prawdopodobnie niecały rok, bo stajnia musiała zostać zamknięta z powodów finansowych. Zaczęłyśmy z mamą szukać innych stajni, ale szło opornie, bo na świat przyszła moja siostra, potem przeprowadziliśmy się na wieś. Nowe przedszkole źle na mnie wpływało, czułam się w nim źle, więc rodzice byli skupieni bardziej na szukaniu nowego miejsca dla mnie. Ponadto jako młodzi ludzie, nadal wspinali się po drabinie zawodowej, nie mieli dużo pieniędzy, zaczynali właściwie o zera. Gdy już się mniej więcej wdrożyliśmy w nowe życie, zaczęłam chodzić do zerówki w mojej gminie, nie było mowy o jeździe konnej, bo nie było nikogo, kto by mnie zawiózł do jakiejś stajni. Mimo wszystko, konie były dla mnie bardzo ważne, wydaje mi się, że to już było zapisane gdzieś w moim sercu. Razem z moją koleżanką zawsze zabierałyśmy wszystkie zabawki-konie, nikt nie mógł ich dotknąć, bo każdy wiedział, że my mamy do nich jakieś swoje prawa. Śmieszne xd
Potem zaczęła się podstawówka. Mama zapewniła mojej siostrze opiekunkę, więc miała trochę więcej czasu. Kiedyś moja ciotka powiedziała jej, że jest taka stajnia w Małych Rudach, czyli nawet blisko mojej miejscowości. Pojechałyśmy tam i znów zaczęłam jeździć. Co prawda, stajnia była w fatalnym stanie. Właściciele reklamowali się, jako hodowcy koni czystej krwi arabskiej i być może były one arabami, ale nie wyglądały na nie, bo były najzwyczajniej w świecie zaniedbane. Bieda była tam odczuwalna, bo stajnia była zbudowana dosłownie ze wszystkiego, co znaleźli. Na obozy zimowe przyjmowano tylko 6 osób, bo tylko 3 łóżka piętrowe zmieściły się w przybudówce, z kolei właściciele spali na rozkładanym łóżku w kuchni. Latem było trochę lepiej, rozstawiano namioty tipi, a nawet basen. Wtedy nie miało to dla mnie większego znaczenia, nie byłam dzieckiem, pławiącym się w luksusach, więc nie odczuwałam tych trudnych warunków. Poza tym, raczej skupiałam się na tym, że mogę spędzać czas z końmi, to było dla mnie najważniejsze. Tam zaliczyłam swój pierwszy, samodzielny galop i swoje pierwsze upadki.
1 upadek - koń zatrzymał mi się przed przeszkodą, a ja zjechałam mu po szyi.
2 upadek - Tu było już gorzej. Niefortunnie spadłam przed konia, który mnie podeptał. Wsiadałam na konia z poobdzieranymi rękoma i bólem głowy, ale byłam zbyt dumna, by się przyznać, że coś mi jest.
Potem rodzice załapali, iż najlepszą i najskuteczniejszą karą jest zabronienie mi jeżdżenia do stajni, zaczęli to praktykować. W efekcie, nie jeździłam przez 2 lata, bo po prostu nie miało to sensu. Następnie, mając już 13 lat, pojechałam na obóz do Deresza, ale oprócz tych dwóch tygodni obozu, w ciągu roku nie jeździłam prawie wcale. Rok później również pojechałam do Deresza i znowu przerwa. Szukałyśmy wtedy z mamą jakiejś stajni. Pojeździłam trochę tu, trochę tam. Przeszłam małe załamanie, bo od kiedy pamiętam, chciałam mieć własnego konia, ale oczywiście rodzice nie mieli na to pieniędzy, a tata koni nie lubi, więc nie mogło być mowy o takim zakupie. Byłam zła, sfrustrowana i nie chciałam już jeździć. Każda jazda sprawiała mi ból, bo przypominała mi, że moje marzenie nigdy się nie spełni. Poza tym, byłam pełna ambicji. Chciałam jeździć na zawody, chciałam tego konia wychować samodzielnie, nauczyć go wszystkiego. Nie dało mi cię wytłumaczyć, że moje umiejętności tak naprawdę są znikome i że to jest po prostu śmieszne.
Jakoś tak wyszło, że dwa lata temu jechaliśmy rodzinnie na wycieczkę rowerową i zauważyłyśmy z mamą stajnię. Trochę nas to zaintrygowało, bo jednak obydwie gdzieś tam podświadomie kochałyśmy jazdę konną. Pojechałyśmy któregoś dnia, żeby się zapytać o lekcje i umówiłyśmy się na pierwszą jazdę. Jestem dość niska, więc można mnie było wsadzać bez problemu na duże konie, jak i na większe kuce. W sumie, to chodziłam na te jazdy, ale bez większego entuzjazmu. Mama trochę bardziej się w to angażowała. Kiedy już trochę się podszkoliłam, zaczęto mi dawać lepsze konie. Pewnego razu dostałam Amora, karego kuca (ale jednego z tych większych). Dotychczas jeździłam na bardzo podobnym do niego hucule i gdy trenerka przyprowadziła mi nieznanego mi wtedy konia, pomogła mi wsiąść i powiedziała tylko "jest trochę żywszy niż Karo". Przypuszczam, że wtedy Amor ukradł mi serce. Najchętniej jeździłabym tylko na nim. Co prawda, często nie dawałam sobie z nim rady, ale w jakiś sposób mnie to mobilizowało. Chciałam zdać na nim brązową odznakę, ale niestety okulał chwilowo i musiałam zdawać na kimś innym. Potem zabrała go jego właścicielka, a mi znów opadł entuzjazm, bo wydawało mi się, że drugiego takiego nie ma na świecie. Przesiadłam się na Bellę (również większego kuca). Też była jedną z tych "żywszych", ale miała (i ma do teraz) coś z tylną nogą. Przez to kiepsko skacze. Ale widać było, że się stara. Wszyscy ją trochę lekceważyli, ale nie lubię, jak mi się mówi, że nie dam z czymś rady. Działa to na mnie jak płachta na byka. Więc jeździłam sobie na Belli, skakałam małe przeszkódki i raz trenerka ustawiła mi trochę wyższą przeszkodę. Chciała zobaczyć, czy będzie zrzutka. W sumie, to chyba było coś w stylu "zobaczymy jak jej to wyjdzie, ale raczej nie wyjdzie". I dałyśmy radę. To był rekord Belli :)
Nareszcie dochodzimy do lata minionego roku. Weszłam kiedyś do stajni z mamą, chyba żeby obejrzeć prywatne konie i zobaczyłyśmy nowicjusza. Podeszłam, żeby go pogłaskać, dałam mu przysmak. Taki był z niego skarb, że lizał mnie po ręce, przytulał się. No i jeszcze imię - Deep Love. Koń ideał. Ale prywatny, więc mogłam sobie popatrzeć i powzdychać. Po pewnym czasie, mama zapytała o niego właścicielkę stajni i okazało się, że z powodu łykania, odkupiła go w dość niskiej cenie. Dostałam nawet pozwolenie na dosiadanie go. I tak w sumie historia dociera do dnia dzisiejszego, zaczęłam jeździć z mamą na treningi, gdzieś w między czasie moja siostra również załapała chęć jazdy, więc w trójkę przyjeżdżamy w każdą niedzielę do stajni :) Już się tak utarło, że ja raczej jeżdżę na Deepie, a cały mój tydzień składa się z czekania na niedzielne treningi. Teraz zbieramy na własnego konia, co z tego wyjdzie... okaże się pewnie w przyszłym roku ;)
Pozdrawiam tych, którzy wytrwali i przeczytali do końca xd