poniedziałek, 13 lipca 2015

Mickey's girlfriend





Dziękuję tym, którzy cierpliwie czekali na post.

Zaczyna się seria postów o moim wakacyjnym wyjeździe. Pierwszy będzie o Disneylandzie.




Z inicjatywą wyszłam ja. Gdy kilka miesięcy temu zastanawialiśmy się z rodzicami, gdzie pojedziemy, zaproponowałam właśnie Disneyland. Dlaczego? Bo kocham bajki.
























Można by powiedzieć, że jestem już za stara na takie rzeczy. Osiemnaste urodziny zbliżają się nieubłaganie, a ja jadę do bajkowego parku rozrywki. Chyba coś ze mną nie tak... Ale nic na to nie poradzę. Podczas gdy na co dzień muszę trzymać poziom intelektualny adekwatny do mojego wieku, czasem rodzi się we mnie potrzeba odskoczni. Wieczne bycie poważną, prawie dorosłą osobą, która każdemu musi udowadniać, że jest już odpowiedzialna i dojrzała - to czasem zbyt dużo.

Wiele osób czeka z niecierpliwością na ten dzień, gdy wreszcie osiągnie wymarzony status osoby pełnoletniej.
Ze mną jest w tej kwestii trochę inaczej. Widzę tą pozytywną stronę, ale też negatywną. Dla mnie pełnoletność wiąże się z mnóstwem odpowiedzialności, ale też z tym, że mogłabym już sama wyruszyć w świat... a dobrze wiem, że bym sobie nie poradziła, albo żyłabym na naprawdę niskim poziomie, co mnie nie satysfakcjonuje, bo moje ambicje sięgają trochę wyżej.






Jednak wróćmy do tematu.

Moja propozycja wyjazdu została zaakceptowana. Wyjechaliśmy. Gdybym miała opisywać wszystkie atrakcje, to większość czytelników nie przebrnęłaby przez tak obszerny tekst, w dodatku nie dla wszystkich ciekawy. Dlatego tylko opiszę swoje wrażenia.

Po pierwszym dniu, wróciłam do hotelu zachwycona. Dla mnie park był po prostu cudowny. Został zbudowany z niezwykłą dbałością o szczegóły. Czułam się, jakbym wróciła do czasów dzieciństwa i na nowo przeżywała disneyowskie historie razem z ich bohaterami. Labirynt Alicji, zamek... wszystko to pochłaniało całą moją uwagę. Z kolei moi rodzice i siostra zaczęli porównywać disneyowskie kolejki z innymi, na których mieliśmy okazję się przejechać (np. w Europa parku). Kręcili nosami, czego zupełnie nie rozumiałam, chociaż pewnie mieli rację.

Drugiego dnia poszliśmy do Walt Disney Studio, gdzie moja rodzina znalazła więcej ekstremalnych kolejek, przez co spojrzeli na Disneyland przychylniej. Ja znów zachwycałam się szczegółami.


Moje ogóle wnioski są takie: Disneyland nie jest dla miłośników ekstremalnych kolejek, mimo że jest tam kilka atrakcji wartych uwagi. Disneyland jest dla tych, którym te bajki siedzą gdzieś w głowie i serduchu. Ja mam po protu do nich sentyment, wychowałam się na nich i wspaniale było poczuć tą magiczną atmosferę, której nie ma nigdzie indziej.

Kiedyś tam wrócę, choć może nie do tego konkretnego parku. Jednak na pewno jeszcze kiedyś będę chciała poczuć się jak dziecko i zamiast bronić się przed tym, pozwolę sobie na takie 2 dni wspomnień.




















piątek, 1 maja 2015

Active Spring

Siemka!

Wraz ze zdecydowanym polepszeniem się pogody, wzięłam się do ćwiczeń. Mój pierwszy bieg w tym roku zaliczony (na razie malutko, bo 5 km, ale odzyskuję formę, trochę ćwiczeń na brzuch z mel b i od czasu do czasu jeżdżę rowerkiem do szkoły.


Jeśli chodzi o rowery, to Bydgoszcz stała się dumną posiadaczką rowerów aglomeracyjnych. Moim zdaniem, jest to świetna sprawa. 





Co do jakichkolwiek przepisów, to u mnie chleb z masłem orzechowym na razie poszedł w odstawkę i znów króluje owsianka na ciepło lub na zimno z jogurtem. Na obiad co najmniej 3 razy w tygodniu mam łososia (to już chyba uzależnienie) a na kolację obowiązkowo serek wiejski w połączeniu z warzywami i waflami ryżowymi, chociaż ostatnio miałam ochotę na sałatki :)
Z postem zbierałam się dość długo, bo szkoła nie daje mi żyć. Przychodzę do domu około 18 i jedyne o czym myślę to łóżko, a przecież trzeba się nauczyć na następny dzień... tragedia. Czekam na wakacje niecierpliwie, bo już w lipcu będę mogła zacząć teorię na prawko! Abmitnie utrzymuję, że choćby nie wiem co, zdam za pierwszym razem teorię i praktykę.
Wracając do szkoły, to niestety tempo pracy przymusza mnie do sztucznego podtrzymywania energii, w postaci energetyków i kawy. Trochę to przykre, ale bez tego nie daję rady.
Czekajcie na więcej postów, które postaram się dodawać bardziej systematycznie :)
pieczony łosoś  - przepis
Owsianka z bananem:
2 łyżki płatków owsianych, 1 łyżka płatków żytnich i 1 łyżka płatków jęczmiennych

łyżeczka siemienia lnianego
łyżka otrębów (u mnie żytnich)
1/2 szklanki mleka
1/2 szklanki wody
cynamon, imbir
migdały
miód
banan
Płatki, siemię, otręby zalewamy mlekiem, potem dodajemy wodę i dosypujemy cynamon oraz imbir ( w dowolnych ilościach). Następnie gotujemy na małym ogniu, aż mocno zgęstnieje, a płatki napęcznieją. Na koniec przyozdabiamy pokrojonym bananem, migdałami i cynamonem. Opcjonalnie dodajemy miód dla bardziej słodkiego smaku :)
Owsianka na zimno:
jogurt naturalny 150-200g
płatki 40g
łyżka otrąb
łyżeczka siemienia lnianego
łyżeczka pestek dyni i słonecznika
ulubione orzechy i rodzynki (garść)
płatki, siemię, otręby o pestki mieszamy z pestkami dyni i nasionami słonecznika, po czym dekorujemy orzechami i rodzynkami.
Sałatka z mozzarellą
mix sałat (u mnie kupiona mieszanka - firma Fit&Easy)
połowa kulki mozzarelli light
pomidor (chociaż w sałatce na zdjęciu go nie ma)
prażone pestki dyni i nasiona słonecznika (firmy Bakalland)
olej lniany
kromka chleba - przepis tutaj
Składniki mieszamy ze sobą, posypujemy pestkami i nasionami, a na koniec polewamy odrobiną oleju lnianego.

Polecam zielone herbaty ze specjalnych punktów sprzedaży herbat. Można spróbować niesamowitych smaków. Przepysznie urozmaicone zielone herbaty zagościły w moim domu :)

niedziela, 12 kwietnia 2015

Equestrian forever

Dziś rozpusta, bo dwa posty :)

Tak jak w temacie, rozpiszę się trochę na temat jazdy konnej.

Miłością do tych zwierząt zaraziła mnie mama, która sumiennie płaciła za przejażdżki na kucykach podczas różnych festynów itp. Sama kiedyś opiekowała się koniem sąsiada, więc rozumiała moje wybuchy radości, gdy tylko zobaczyłam czterokopytnego. Gdy skończyłam 5 lat, zabrała mnie do pewnej pani, która miała kilka koni. Pojechałyśmy razem z jej znajomą i jej córką w moim wieku. Kiedy pokazano nam dwa siwe kucyki, od razu chwyciłam szczotki i poprosiłam, żeby pani mi wszystko pokazała. Potem zaczęły się pierwsze lekcje. Dostałam tego "bardziej żywiołowego" kucyka - Debby. Nie pamiętam dokładnie, ile jeździłam u tej pani. Prawdopodobnie niecały rok, bo stajnia musiała zostać zamknięta z powodów finansowych. Zaczęłyśmy z mamą szukać innych stajni, ale szło opornie, bo na świat przyszła moja siostra, potem przeprowadziliśmy się na wieś. Nowe przedszkole źle na mnie wpływało, czułam się w nim źle, więc rodzice byli skupieni bardziej na szukaniu nowego miejsca dla mnie. Ponadto jako młodzi ludzie, nadal wspinali się po drabinie zawodowej, nie mieli dużo pieniędzy, zaczynali właściwie o zera. Gdy już się mniej więcej wdrożyliśmy w nowe życie, zaczęłam chodzić do zerówki w mojej gminie, nie było mowy o jeździe konnej, bo nie było nikogo, kto by mnie zawiózł do jakiejś stajni. Mimo wszystko, konie były dla mnie bardzo ważne, wydaje mi się, że to już było zapisane gdzieś w moim sercu. Razem z moją koleżanką zawsze zabierałyśmy wszystkie zabawki-konie, nikt nie mógł ich dotknąć, bo każdy wiedział, że my mamy do nich jakieś swoje prawa. Śmieszne xd





Potem zaczęła się podstawówka. Mama zapewniła mojej siostrze opiekunkę, więc miała trochę więcej czasu. Kiedyś moja ciotka powiedziała jej, że jest taka stajnia w Małych Rudach, czyli nawet blisko mojej miejscowości. Pojechałyśmy tam i znów zaczęłam jeździć. Co prawda, stajnia była w fatalnym stanie. Właściciele reklamowali się, jako hodowcy koni czystej krwi arabskiej i być może były one arabami, ale nie wyglądały na nie, bo były najzwyczajniej w świecie zaniedbane. Bieda była tam odczuwalna, bo stajnia była zbudowana dosłownie ze wszystkiego, co znaleźli. Na obozy zimowe przyjmowano tylko 6 osób, bo tylko 3 łóżka piętrowe zmieściły się w przybudówce, z kolei właściciele spali na rozkładanym łóżku w kuchni. Latem było trochę lepiej, rozstawiano namioty tipi, a nawet basen. Wtedy nie miało to dla mnie większego znaczenia, nie byłam dzieckiem, pławiącym się w luksusach, więc nie odczuwałam tych trudnych warunków. Poza tym, raczej skupiałam się na tym, że mogę spędzać czas z końmi, to było dla mnie najważniejsze. Tam zaliczyłam swój pierwszy, samodzielny galop i swoje pierwsze upadki.
 1 upadek - koń zatrzymał mi się przed przeszkodą, a ja zjechałam mu po szyi.
2 upadek - Tu było już gorzej. Niefortunnie spadłam przed konia, który mnie podeptał. Wsiadałam na konia z poobdzieranymi rękoma i bólem głowy, ale byłam zbyt dumna, by się przyznać, że coś mi jest.


Potem rodzice załapali, iż najlepszą i najskuteczniejszą karą jest zabronienie mi jeżdżenia do stajni, zaczęli to praktykować. W efekcie, nie jeździłam przez 2 lata, bo po prostu nie miało to sensu. Następnie, mając już 13 lat, pojechałam na obóz do Deresza, ale oprócz tych dwóch tygodni obozu, w ciągu roku nie jeździłam prawie wcale. Rok później również pojechałam do Deresza i znowu przerwa. Szukałyśmy wtedy z mamą jakiejś stajni. Pojeździłam trochę tu, trochę tam. Przeszłam małe załamanie, bo od kiedy pamiętam, chciałam mieć własnego konia, ale oczywiście rodzice nie mieli na to pieniędzy, a tata koni nie lubi, więc nie mogło być mowy o takim zakupie. Byłam zła, sfrustrowana i nie chciałam już jeździć. Każda jazda sprawiała mi ból, bo przypominała mi, że moje marzenie nigdy się nie spełni. Poza tym, byłam pełna ambicji. Chciałam jeździć na zawody, chciałam tego konia wychować samodzielnie, nauczyć go wszystkiego. Nie dało mi cię wytłumaczyć, że moje umiejętności tak naprawdę są znikome i że to jest po prostu śmieszne. 

Jakoś tak wyszło, że dwa lata temu jechaliśmy rodzinnie na wycieczkę rowerową i zauważyłyśmy z mamą stajnię. Trochę nas to zaintrygowało, bo jednak obydwie gdzieś tam podświadomie kochałyśmy jazdę konną. Pojechałyśmy któregoś dnia, żeby się zapytać o lekcje i umówiłyśmy się na pierwszą jazdę. Jestem dość niska, więc można mnie było wsadzać bez problemu na duże konie, jak i na większe kuce. W sumie, to chodziłam na te jazdy, ale bez większego entuzjazmu. Mama trochę bardziej się w to angażowała. Kiedy już trochę się podszkoliłam, zaczęto mi dawać lepsze konie. Pewnego razu dostałam Amora, karego kuca (ale jednego z tych większych). Dotychczas  jeździłam na bardzo podobnym do niego hucule i gdy trenerka przyprowadziła mi nieznanego mi wtedy konia, pomogła mi wsiąść i powiedziała tylko "jest trochę żywszy niż Karo". Przypuszczam, że wtedy Amor ukradł mi serce. Najchętniej jeździłabym tylko na nim. Co prawda, często nie dawałam sobie z nim rady, ale w jakiś sposób mnie to mobilizowało. Chciałam zdać na nim brązową odznakę, ale niestety okulał chwilowo i musiałam zdawać na kimś innym. Potem zabrała go jego właścicielka, a mi znów opadł entuzjazm, bo wydawało mi się, że drugiego takiego nie ma na świecie. Przesiadłam się na Bellę (również większego kuca). Też była jedną z tych "żywszych", ale miała (i ma do teraz) coś z tylną nogą. Przez to kiepsko skacze. Ale widać było, że się stara. Wszyscy ją trochę lekceważyli, ale nie lubię, jak mi się mówi, że nie dam z czymś rady. Działa to na mnie jak płachta na byka. Więc jeździłam sobie na Belli, skakałam małe przeszkódki i raz trenerka ustawiła mi trochę wyższą przeszkodę. Chciała zobaczyć, czy będzie zrzutka. W sumie, to chyba było coś w stylu "zobaczymy jak jej to wyjdzie, ale raczej nie wyjdzie". I dałyśmy radę. To był rekord Belli :) 


Nareszcie dochodzimy do lata minionego roku. Weszłam kiedyś do stajni z mamą, chyba żeby obejrzeć prywatne konie i zobaczyłyśmy nowicjusza. Podeszłam, żeby go pogłaskać, dałam mu przysmak. Taki był z niego skarb, że lizał mnie po ręce, przytulał się. No i jeszcze imię - Deep Love. Koń ideał. Ale prywatny, więc mogłam sobie popatrzeć i powzdychać. Po pewnym czasie, mama zapytała o niego właścicielkę stajni i okazało się, że z powodu łykania, odkupiła go w dość niskiej cenie. Dostałam nawet pozwolenie na dosiadanie go. I tak w sumie historia dociera do dnia dzisiejszego, zaczęłam jeździć z mamą na treningi, gdzieś w między czasie moja siostra również załapała chęć jazdy, więc w trójkę przyjeżdżamy w każdą niedzielę do stajni :) Już się tak utarło, że ja raczej jeżdżę na Deepie, a cały mój tydzień składa się z czekania na niedzielne treningi. Teraz zbieramy na własnego konia, co z tego wyjdzie... okaże się pewnie w przyszłym roku ;)





 Pozdrawiam tych, którzy wytrwali i przeczytali do końca xd


piątek, 10 kwietnia 2015

Typical morning

Tym razem opowiem wam troszkę o moim typowym poranku :)
Przyjmijmy, że jest poniedziałek. Wstaję o 5:30 i idę zjeść śniadanie. Dwa miesiące temu wstawałam godzinę wcześniej, bo autobus podmiejski miałam o 6:24. Niestety odbijało się to na mnie niekorzystnie. Chodziłam wiecznie zmęczona, bez humoru, spałam 6 godzin dziennie (i to tylko czasami, bo zazwyczaj jednak spałam poniżej 5h). Od ostatniego miesiąca przerzuciłam się na PKSy o późniejszej godzinie, śpię dłużej, mam lepszy humor i chce mi się żyć!
Najpierw przygotowuję sobie śniadanie, które zazwyczaj jem przez ok. 30/40 minut. W między czasie przeglądam wiadomości na Onecie lub oglądam jakiś odcinek serialu. Potem zakładam soczewki, ubieram się, maluję i wychodzę z domu.
Z racji tego, że zostawiam wszystko na ostatnią chwilę, często na przystanek po prostu biegnę xd Autobusy jeżdżą co 3 godziny, więc spóźnienia nie wchodzą w grę.
Co do śniadań, to ostatnio mam fazę na chleb z masłem orzechowym  (więcej o masłach orzechowy już wkrótce! )

czwartek, 2 kwietnia 2015

Dbaj o swoją twarz!

Cześć wam! :)
Znów troszkę mnie nie było, myślałam nad postem i w końcu się za niego wzięłam! Dzisiaj opowiem wam troszkę o pielęgnacji twarzy, bo takie pytania były do mnie nie raz kierowane.
Szczerze powiedziawszy, nigdy nie miałam problemów z trądzikiem. Owszem, od czasu do czasu coś tam mi się na twarzy pojawiało, ale bez tragedii.
Ale nagle naszła mnie chęć używania peelingów, podkładów i innych świństw... tylko, że nie miałam kasy na jakieś porządne kosmetyki, więc kupowałam under20, nivea itp... no i zaczęło mi się tych punkcików pojawiać coraz więcej i więcej, skóra była bardziej tłusta. Na szczęście mama szybko się zorientowała,  co się dzieje i wyrzuciła ten szajs.
Na tą chwilę, pielęgnacja mojej twarzy opiera się na codziennym myciu twarzy zimną wodą, to wszystko. Działa świetnie xd
Czasami pojawiają się jakieś wypryski, ale tylko wtedy, gdy zjem coś mocno przetworzonego, jakiś syf. Za wyrzucenie takiego jedzenia z mojej diety, twarz odwdzięcza mi się zdrowym wyglądem i brakiem problemów z trądzikiem.
Oczywiście jestem tylko człowiekiem i chcąc nie chcąc, czasem się skuszę na fast food lub jakiś słodycz. Jeśli potem coś wyskakuje mi na twarzy, używam  korektora La Roche-Posay Effaclar A.I. REWELACJA! Z całego serca mogę polecić. Po nałożeniu wieczorem, rano obrzęk znika, nie boli i widać, że wszystko się ładnie goi.
Ogolnie polecam kosmetyki La Roche. Nie zawierają parabenów, można dostosować linię produktów do swojej skóry. Jestem bardzo zadowolona z efektów użytkowania, bo próbowałam ofert wielu firm, ale większość kosmetyków nie działała, albo uzależniała moją skórę od użytkowania ich. Od kiedy przedstawiłam się na La Roche, od czasu do czasu używam tego właśnie korektora, zmywam makijaż ich płynem do demakijażu i od czasu do czasu używam żelu myjącego. Dziś dostałam w gratisie żel oczyszczający i zestaw podróżniczy (mały płyn do demakijażu, woda termalna u krem z filtrem).
Produkty sprawdzone, jestem pewna, że będziecie zadowolone! :)

sobota, 7 marca 2015

Powrót do zdrowia i życia

      Po długim tygodniu leżenia w łóżku z gorączką, wracam do normalnego trybu życia. Jutro lecę już na trening (nie mogłam przeżyć tego, że w zeszłą niedzielę go opuściłam) i zabieram się za solidne nadrabianie materiału szkolnego. Wciąż czuję się, jakby mi ktoś usiadł na klatkę piersiową, ale chcę jak najszybciej pozbyć się chęci leniuchowania.
       Co robiłam przez ten tydzień? Dużo i nic. Dotarłam do 3 sezonu the vampire diaries, narobiłam kilka zaległych odcinków PLL i The 100, zamieniłam pokój w pobojowisko i czytałam... czytałam dużo, po dość długiej przerwie (z braku czasu nie mogłam sobie na to pozwolić).
Najpierw zabrałam się za "Gwiazd naszych wina". Tak jak się spodziewałam, to, co podoba się wszystkim, nigdy nie podoba się mnie. Czytałam, zagłębiałam się i nic. Nie uroniłam łzy. Moim zdaniem, książka jest zbyt krótka, za szybko rozwinęła się akcja, nie poczułam się związana z bohaterami... poza tym, moim zdaniem, temat jest już trochę oklepany. Potem obejrzałam film. Również mnie nie porwał, ale śmiem twierdzić, że tym razem film podobał mi się bardziej niż książka. Never mind. Zostawiam ten stracony dzień za sobą.
Zdecydowałam się sięgnąć po książki autorki, której twórczość już kiedyś mnie wciągnęła - Philippy Georgy. Bardzo lubię książki z postaciami historycznymi, w dodatku podoba mi się styl pisarki. Jej dzieła są idealne do poduszki. Literatura niezbyt skomplikowana, ale ciekawa. Więc przeczytałam dwie powieści jej autorstwa, poczym sięgnęłam po coś bardziej ambitnego - "Magia Rzeczywistości" Richarda Dawkinsa. Nie jest to bynajmniej książka, mająca na celu zabranie czytelnika do fikcyjnego świata. Wręcz przeciwnie, zawiera pewne wyjaśnienia i odpowiedzi na pytania, które każdy człowiek, prędzej czy później, sobie zada. Nie dokończyłam jej jeszcze, a ze względu na to, że książka jest dość spora i ciężka, będzie musiała poczekać na jakiś lżejszy dla mnie okres, ponieważ wolałabym nie ryzykować czytania jej w autobusie z powodu braku dokładnego skupienia.

Dzisiaj ja i mój Kindle pozostajemy nierozłączni, nawet przy obiedzie. Kończę kolejną powieść Philippy Georgy, a potem zabieram się za twórczość Dostojewskiego.
Co do obiadu, to dziś gości u mnie pieczony łosoś z warzywami i ryżem. Jeden z moich ulubionych zestawów obiadowych!
Jeśli chcielibyście kiedyś spróbować, przepis jest prosty:
-filet z łososia
-koperek
-ulubione przyprawy (u mnie tymianek i oregano + odrobina soli)
- warzywka świeże lub mrożone
Łososia wkładamy do naczynia żaroodpornego, przyprawiamy, polewamy odrobiną oliwy z oliwek, przykrywamy pokrywą naczynia i wkładamy do rozgrzanego do 180° piekarnika na 20-25 min. Warzywa gotujemy na parze, lub (w przypadku mrożonych) wsypujemy na głęboką patelnię, zalewamy wodą i podgotowujemy aż staną się miękkie. Doprawiamy według uznania.
Smacznego! :)

wtorek, 27 stycznia 2015

Repair your hair!

Dziś rozpiszę się trochę o włosach :)

Ze swoimi się trochę namęczyłam lub, jak kto woli, to one się namęczyły ze mną.
Traktowałam je okropnie, przeszły fazę na prostownicę, lokówkę, rozjaśnianie i farbowanie. Dłuuuga historia i nikt by jej tu nie czytał, więc nie będę o tym pisać. W każdym razie, gdzieś w okolicach maja, moje włosy wyglądały jak siano. Wysuszone, cienkie, wypadały garściami (co było też spowodowane głodówką, ale o tym kiedy indziej). W dodatku jestem dziewczyną, która szybko się nudzi. Po prostu często potrzebuję zmian, więc co miesiąc farbowałam nie odrosty, ale całe włosy na inny kolor. 

W końcu powiedziałam sobie, że coś z tym jednak trzeba zrobić. Zaczęła się moja dieta, tralalala, wyjechałam do Hiszpanii i głównie tam moje włosy odżyły, ale dopiero teraz są w zadowalającej mnie kondycji lecz jeszcze nie jestem w pełni usatysfakcjonowana. Małymi kroczkami.
Oto pewne zasady, którymi ja się kieruję. Od razu mówię, że niektórych nie można stosować do każdego rodzaju włosów. Same musicie wyczuć, czego potrzebują, najlepiej metodą prób i błędów :)

1. ZERO PROSTOWNICY. Prostowanie przypala włosy. Chyba nie muszę tego tłumaczyć, bo jest to oczywiste. Nie i koniec. Zobaczycie efekty, przysięgam.

2. Szampony bez silikonów. Wszystkie Garniery i Head&shouldersy itp. je zawierają. Jeśli chcemy lepszy szampon, niestety trzeba troszkę zapłacić, a najlepiej iść do zaprzyjaźnionego fryzjera i poprosić, żeby przy składaniu zamówienia wziął jedną buteleczkę więcej, by ci ją potem odsprzedać. (To samo się tyczy odżywek)

3. Zaopatrz się w jedwab i olejek arganowy. Moje wysuszone włosy odzyskały witalność właśnie dzięki tym preparatom! 

4. Zdrowa dieta, bogata w warzywa i owoce (witaminki). W Hiszpanii są to bazy pod wszelakie dania i naprawdę to może zdziałać cuda.

5. Suszarka z regulacją temperatury powietrza. Gorące powietrze suszarki również źle wpływa na włosy. Te nowsze modele są raczej zaopatrzone w specjalne przełączniki temperatur. 

6. Regularne podcinanie. Mitem jest, że jak raz na miesiąc podetniemy włosy, to szybciej urosną, ale na pewno będą zdrowsze. Oczywiście jeśli zapuszczamy włosy, to optymalne będzie podcinanie końcówek co około 4 miesiące, gdy nie zapuszczamy, co 2 miesiące.
 
7. Wymień gumki z metalowymi łączeniami na frotki. Te metalowe skówki przecinają włosy :/

8. Nie musisz unikać mycia włosów codziennie. Jeśli źle się czujesz lub włosy ci się przetłuszczają, myj je codziennie. Widocznie tego potrzebują.

9. Szczotka. Moim zdaniem (oraz zdaniem profesjonalnych fryzjerów, pracujących dla celebrytów), najlepsza jest szczotka z włosia dzika. Niegdyś dostępna w Sephorze, nie wiem jak jest teraz. Rok temu nigdzie nie mogłam jen dostać, ale dla chcącego nic trudnego :)

Te 9 zasad to absolutna podstawa. Jeśli nadal mamy problemy, można zastosować chemiczne preparaty, a jeśli one nie są skuteczne, to należy skonsultować się ze specjalistą :)
W razie pytań, zapraszam do komentowania pod postem <3


(szampon i odżywka MATRIX)



(suszarka philips)


(olejek arganowy - MATRIX, jedwab - Biosilk)


(ampułki przeciw wypadaniu włosów - w trakcie testowania)




(Moje kochane włoski...wstawiam jako materiał poglądowy i by później zrobić moim czytelnikom małą niespodziankę :)  )